Przyczajony tygrys, ukryty słoń…

Nepal przede wszystkim kojarzy się z klimatem górzystym i Himalajami i większość turystów przyjeżdża tutaj właśnie, żeby pójść na jeden z wielu wspaniałych górskich szlaków. Spędziliśmy łącznie cztery tygodnie na treku, więc na koniec postanowiliśmy wybrać się do parku narodowego Bardia znajdującego się w południowo-zachodniej części kraju. Może niewiele ludzi zdaje sobie z tego sprawę ale część terenów w Nepal, nizinny Teraj porośniętych jest dżunglą, a w okresie letnim temperatury są iście tropikalne i dochodzą do 45C. Ponieważ czekała nas 15 godzinna podróż autobusem stwierdziliśmy, że na jeden raz będzie to zbyt długa przejeżdża i po drodze zatrzymaliśmy się w rzekomo uroczym miasteczku Tsenten. Miejscowość według nas była zapyziałą dziurą, więc z samego rana ruszyliśmy dalej. Z powodów strajków, dziwnych godzin odjazdu autobusów  i średniej prędkości 20km/h w porywach do 30km/h na miejsce dotarliśmy po 3 dniach!

Autobus wyrzucił nas w Ambassie i do wioski Thakurdwara oddalonej o 13km, gdzie znajduje się wejście do parku  dotarliśmy na motorze. Jadąc  przez małe wioski do naszego  ‘resortu’ od razu wiedzieliśmy, że podróż była warta zachodu. Pierwsze co zrobiliśmy to wsiedliśmy na dwa rowery i cały dzień jeździliśmy po okolicy gubiąc się w labiryncie mini ścieżek między polami uprawnymi. Chyba nigdzie nie zostaliśmy tak miło przyjęci, wszyscy ludzie szeroko się uśmiechali i pozdrawiali lokalnym Namaste, dzieci machały i bardzo były nami zainteresowane. Gdzie tylko przystawaliśmy pojawiała się grupka gapiów i od razu leciały standardowe pytania jak się nazywasz, skąd jesteś, jak się masz? Wspaniała atmosfera i niczym nie zepsute zachowania lokalnych mieszkańców. W wioskach oprócz kilku motorów wszyscy jeżdżą na rowerach, więc doskonale było jechać z nimi ramię w ramię i gaworzyć po drodze. Ludzie w polu zajęci codziennymi obowiązkami, dzieci w drodze do szkoły w nienagannych mundurkach, czyściutkie podwórka przed tradycyjnymi domkami ze słomy i błota oraz wszędzie wałęsający się żywy inwentarz.

Odwiedziliśmy również lokalną szkołę zbudowaną w tradycyjnym stylu z okrągłymi klasami. Najmłodsze dzieci są dowożone szkolnym rowerem z doczepioną budką, ponieważ mieści się ich w niej może z tuzin, to zawsze za rowerem biegnie rozkrzyczane drugie tyle maluchów. Bardzo lokalne klimaty i wszystko działo się przed naszym własnym domkiem z błota. Spokój, cisza i harmonia z naturą.

Sielankową atmosferę urozmaicaliśmy sobie wypadami do parku. To co wyróżnia ten park to możliwość pójścia na piesze safari czyli dziesięć godzin spacerowania po dżungli. Jeżeli dodamy do tego możliwość zobaczenia dzikich słoni, nosorożców i tygrysów perspektywa robi się jeszcze bardziej interesująca i  wzbudza niemały dreszczyk emocji.  Nie był to sezon na zobaczenie tych największych przedstawicieli fauny jednak mimo wszystko chcieliśmy spróbować wytropić i poobserwować dzikie zwierzęta. Dwa razy byliśmy na dziesięciogodzinnym pieszym safari. Wygląda to tak że zabiera się lunch i wodę, uzbraja się w bambusowe kije i z przewodnikiem cały dzień chodzi się po parku. Największa szansa na zobaczenie zwierząt jest gdy przychodzą do wodopoju więc dużą część czasu czailiśmy się przy rzece. Zabawy i emocji było dużo trzeba pamiętać że są to niebezpieczne i nieprzewidywalne dzikie zwierzęta więc kilka razy musieliśmy uciekać na drzewa, żeby zachować bezpieczny dystans. Gdy w pewnym momencie usłyszeliśmy głośny szelest w buszu i przewodnik kazał wejść na drzewo okazało się że mam bardzo duże braki z dzieciństwa i zdołałam wejść tylko na pierwszą gałąź do bezpiecznej odległości brakowało mi jakieś 3 metry, jak się później okazało słyszeliśmy słonia, który jak chce może zwalić drzewo więc kryjówka i tak nam by nie pomogła. Dodam tylko że Roman stał na dole i się śmiał w razie zagrożenia zostawiłby mnie na pożarcie… Dzikie słonie widzieliśmy przy innej okazji nad rzeką dwóch samców przyszło do wodopoju po czym zaczęło się szurać trąbami, bardzo miło było to wszystko podglądać, te dwa konkretne słonie ponoć są przyjaciółmi od lat i zawsze można je zobaczyć razem.

Mieliśmy również bliskie spotkanie z nosorożcem, którego wytropiliśmy i gdy podchodziliśmy bliżej on odbiegał w głąb dżungli, z powodu wysokich traw i krzaków nie mogliśmy go zobaczyć. Podchodziliśmy do niego kilka razy jednak był od nas sprytniejszy i zawsze zdołał uciec. Przedstawiciela tego gatunku też widzieliśmy przy rzece z dość dużej odległości. Tak to jest gonisz zwierze po buszu i nic a tu siedzisz nad rzeką i nagle wychodzi nosorożec i leniwie przechodzi na drugi brzeg.

Nigdy nie ma gwarancji jednak zawsze jest szansa i dlatego trzeba być bardzo cierpliwym. Nie ukrywamy że ujrzenie tygrysa było naszym celem i jak się spotykało inna grupę piechurów pierwsze pytanie dotyczyło informacji czy widzieli, słyszeli lub czuli tygrysa. Oprócz setek śladów odbitych łap na piasku wzdłuż rzeki najbliższe to co nas spotkało to słyszeliśmy ryczenie samca nawołującego samicę siedzieliśmy w krzakach i czekaliśmy kiedy się wyłoni jednak po 2 godzinach wszelkie odgłosy ustały, a tygrys się nie pokazał więc ruszyliśmy dalej. Czuliśmy też jego obecność w wielu miejscach w dżungli, gdzie znaczył swe terytorium, a zapach unosił się w powietrzu.

W parku oprócz wspomnianej trójki żyją setki innych zwierząt i ptaków. Idąc cały dzień niemal co półgodziny można było zobaczyć wiele innych przedstawicieli fauny. Najwięcej widzieliśmy rogaczy jeleni i saren, oprócz tego obserwowaliśmy: dziki, małpy, pytona, krokodyle, delfiny rzeczne, pawie, kormorany, kaczki, papugi, kingfishera i wiele innych ptaków.

Sam park jest bardzo ładny i spacer wśród dziewiczej flory był równie przyjemny. Szczególnie rano, kiedy wszystko było jeszcze osnute mgłą sceneria wydawała się magiczna. Widok z ambony kojarzył nam się z safari w Afryce mimo że nigdy nie byliśmy taki widok pamiętamy ze zdjęć.

Ponieważ na pieszym safari nie możesz pójść bardzo daleko do dżungli postanowiliśmy zrobić dzień raftingu, dzięki czemu można popłynąć znacznie dalej na tereny nie uczęszczane przez turystów i jest jeszcze większa szansa na spotkanie zwierząt. Żeby wyjazd miał sens i nie trzeba by było wracać do bazy połączyliśmy to z campingiem. Kilka dni wcześniej poznaliśmy grupę anglików i to właśnie z nimi wybraliśmy się na tą przygodę. Nie mieliśmy szczęścia z pogodą dość pochmurny i mglisty dzień sprawił, że było zimno i zwierzęta się pochowały i najprawdopodobniej spały. Sam rafting był przyjemny jak również wieczór spędzony przy ognisku i  noc w namiocie na obrzeżach parku gdzie w każdej chwili mógł podejść dziki zwierz.

Dużym plusem Bardi jest to, że nie jest to najbardziej popularny park w Nepalu, położony w zachodniej części kraju nie jest standardowym miejscem odwiedzanym przez turystów.  Co się z tym wiąże wioska przy parku jest bardzo autentyczna i stanowi dodatkowy powód, żeby tam pojechać.  Można znaleźć w miarę tani nocleg i zamieszkać w tradycyjnej chatce z błota i słomy. W parku nie ma wielu turystów, w czasie spaceru gdzieś na trasie spotykasz może 4 inne osoby. Wioska przy parku i spacery w dżungli tak nam się podobały, że zostaliśmy w tym miejscy, aż skończyły nam się pieniądze, a że najbliższy bankomat oddalony był o 130km to trzeba było ruszyć dalej w stronę Indii.

Reszta fotek z wioski i z safari.

Pozdrawiamy!

This entry was posted in Nepal and tagged , , , , . Bookmark the permalink.

1 Response to Przyczajony tygrys, ukryty słoń…

  1. san says:

    wow, this is really good! thanks and shared 😛 san

Leave a comment